Justyna Kwestorowska
O zmierzchu
- ejDrianowi
Pochylam głowę, zwyczajną, ludzką i widzę ją pomnożoną przez dziesiątki innych, pochylonych w tym momencie, głów. Jakby wszystko to tworzyło nie tyle skomplikowaną układankę, co bystre oko owada, gdzie widok zostaje podzielony fragmentarycznie na kształt mozaiki. Opieram podbródek na dłoniach i wyglądam przez okno.
Za szybą karłowate gałęzie lip wyginają się w takt wiatru. Lampy uliczne stoją na swoich miejscach, wciśnięte jak świeczki w szarą masę zmierzchu. Jest pusto, tylko zabłąkany pies przemyka niepostrzeżenie wąską uliczką między kamienicą, a starym budynkiem poczty. Ja nie jestem w stanie tego dostrzec; znajduję się zbyt daleko. Ale to i tak nie jest istotne. Obraz przecież przychodzi do nas spoza nas samych – niezależnie od odległości.
Siedzę wpatrzona w ciemniejący nad miastem horyzont, dopóki nie zobaczę pierwszego przechodnia. Pojawiał się stopniowo, jak stopniowo poznaje się człowieka. Najpierw zza rogu wyłonił się jego cień, potem cała postać – wysoka, smukła, twarz skryta pod kapturem kurtki.
Uchyliłam okno, tak, aby chłodne, zimowe powietrze mogło wpadać swobodnie do mojego pokoju.
Nieznajomy zatrzymał się, spojrzał w moją stronę. Wtedy wyciągnęłam dłoń przed siebie.
- To do ciebie wyciągam rękę – powiedziałam.
-6-