PROZA

 

Konrad Knapek

 

Dla wdów w Krzyżu, dla sierot w Nędzy

 

Szpitalny korytarz był długi i nieprzyjemny. Odpychająco blady w świetle jarzeniówek. Unosił się w nim ciężki zapach chloru i leków, mocniejszy z każdym powiewem powietrza. Gdy długie drzwi na jego końcu otwierały się, po ciele Marcina przechodziły dreszcze.

Oczy miał suche. Wypłakał już wszystkie łzy.

Przeczesał dłonią włosy odgarniając opadającą na oczy grzywkę. Stał oparty plecami o ścianę, głowa ciężko opadała w dół. Wzrok utkwiony miał w wypolerowanej podłodze. Przez jego świadomość przedzierały się całe stada krótkich myśli, strzępków idei. Przerzucał je jak najszybciej. Robił wszystko, by żadna nie zajęła go na dłużej, a wszystkie zmierzały w jedną stronę.

Wszystkie kłułyby serce… gdyby mogły. Gdyby tylko dał im czas.

Gdzieś, za zakrętem, uchyliły się drzwi. Marcin usłyszał zwielokrotnione skrzypnięcie, skradające się niczym złośliwy jęk. Gwałtownie poderwał się i odwrócił głowę. Nasłuchiwał kroków, które zdawały się wybijać rytm jakiejś skocznej melodii, niosły sobą coś żywiołowego. Coś z folkloru.

Przez chwilę zastanawiał się, ale… Nie… To nie mógł być on. Nie mógłby iść z tej strony korytarza. Marcin wiedział o tym doskonale, a jednak jeszcze przez chwilę czuł, że zobaczy wynurzającą się zza rogu krępą postać człowieka sympatycznego jedynie z pozoru. Sympatycznego do momentu, kiedy spojrzy się w jego odpychające, nijakie, wręcz nudne oczy, zdające się nie skrywać żadnej głębi. Sympatycznego do momentu, aż pozna się go lepiej.

Tyle, że to nie mógł być on i Marcin odwrócił wzrok nim jeszcze postać stała się dla niego widoczna. To nawet nie był jego statyczny, pusty, pewny siebie krok. Statyczny, pusty i pewny siebie. Jak wszystko, co się z nim wiązało.

Ponownie oparł się plecami o ścianę, spuścił wzrok. Mimo wszystko widział kątem oka jej ramię. Wyciągnięte wzdłuż ciała osłoniętego luźną szpitalną koszulą. Wiedział, że koszula odsłania jedno ramię. Widział to wcześniej, jedna jego część chciałaby nawet zobaczyć to jeszcze raz. Podejść do niej. Przecież to wszystko mogło jeszcze okazać się złym snem… Może, gdyby przekroczył próg tej nieszczęsnej sali zobaczyłby ją słodko śpiącą na łóżku. Włosy w drobnym nieładzie, cień słodkiego uśmiechu na twarzy.

Uwielbiał patrzeć na nią kiedy spała i myśl, że teraz…

Nie, nie zamierzał się temu poddać, starał się odwrócić wzrok, skupić na czymkolwiek innym, gdziekolwiek… cokolwiek… kroki…

Kroki narastały, spokojnie, ale wciąż skocznie. Ktoś się zbliżał, ktoś szedł w tą stronę i Marcin był pewny, że ten ktoś zmierza prosto do niego.

Nie podniósł oczu, nie mógł. Nie chciał wiedzieć kto to, bo być może…

Krok za krokiem. Coraz głośniej. Rytm dziwnie bałkański, lub wschodnioeuropejski, pozornie skoczny, a jednak melancholijny.

Krok.

Nie, to było coś zdecydowanie rosyjskiego, Bułat Okudżawa, Wysocki…

Krok.

Ludowa poezja, prostota, potańcówka w wiejskiej chacie.

Prosty rytm, kroki… Czy kroki mogły wyrażać sobą, aż tyle?


 

Broszura Literacka marzec 2008

-3-

Broszura Literacka Broszura Literacka