Dla wdów… Dla sierot… Ona była sierotą od samego początku. Mężczyzna, który był tu wcześniej… mężczyzna, którego powrotu Marcin się obawiał nigdy nie zasłużył na to, by być jej ojcem. Ten wredny, mały, dwulicowy człowieczek z sympatycznym uśmiechem na twarzy, gdy przychodzili goście i z pianą na ustach, gdy chciał wyładować swój gniew na córce. Na córce, której największym grzechem było to, że przyszła na ten świat właśnie za jego sprawą.
I teraz ten sam mężczyzna o krępej budowie ciała, jej ojciec podniósł na nią rękę. Okaleczył ją. Doprowadził do stanu tak ciężkiego, że musiała leżeć na tej szpitalnej sali, w tym łóżku. Nieprzytomna.
Wcześniej stał tu. Udawał, że się martwi. Być może naprawdę się martwił. Być może, kiedy leżała cicho i nic nie mówiła, naprawdę ją kochał i chciał dla niej jak najlepiej.
Na pewno nie kochał jej tak jak Marcin.
Na zasuszonych, przygryzionych wargach zakwitła kropla krwi.
– Zrobię to – powiedział raz jeszcze i przysiągłby, że mężczyzna obok niego uśmiechnął się szczerze i radośnie.
– Dobrze.
– Chcę móc jej powiedzieć, że zrobiłem dla niej wszystko. Jeśli tylko będę miał okazję.
Podniósł się i wciąż nie patrząc na mężczyznę zapiął kurtkę i odszedł korytarzem w stronę dwuskrzydłowych drzwi.
Mężczyzna także się podniósł. Przeciął korytarz i wszedł do szpitalnej sali. Dziewczyna była jedyną leżącą w niej pacjentką. Jej ciało pokryte było krwawymi sińcami. Tylko jedna jej ręka pozostała delikatna i nietknięta. Leżała na kołdrze. Tak jak przypuszczał Marcin – jedno ramię było odsłonięte.
– Poszedł go zabić, wiesz? – Powiedział mężczyzna dziewczynie. – Poszedł zabić twojego ojca.
Odczekał chwilę, jakby dziewczyna miała coś powiedzieć. Wyjrzał przez okno, po czym powiedział jeszcze:
– Twój ojciec jest zły. Często myślał, że modli się do Boga, ale tak naprawdę zawsze był mój.
-5-