prawdziwa. Delikatna, niemal zwiewna, oddychała ciężko po wysiłku, a jednocześnie biło od niej szczęście i radość. Wydawała się być nieskończenie dziewczęca. Tak ludzka i boska zarazem. Długie włosy zdawały się mieć złoty odcień w minimalnym świetle trzymanej przez nią lampki.
Stała chwilę, wpatrując się w ciemność zaledwie kilka centymetrów od miejsca, gdzie przykucnięty chował się Mateusz, po czym odeszła. Ale czy można było o niej mówić, że chodzi? Każdy jej krok był przesycony tańcem, delikatny i cudowny. Wysuwała delikatnie długą nogę do przodu, najpierw stawała na palcach, a potem stopniowo opuszczała na stopę cały ciężar ciała, jakby nigdy nie przestawała tańczyć, a rytm i melodia były w niej, nie tylko w niej mieszkały, ale w niej miały swój początek. W niej było ich źródło. W niej.
Odeszła, zamykając za sobą drzwi od zewnątrz. Zostawiła Mateusza pośród ciemności, otoczonego jedynie niekończącymi się pytaniami. Kim była? Skoro miała klucz, to od jak dawna się mijali chodząc na strych? I najważniejsze z nich: czy jeszcze kiedykolwiek ją zobaczy…?
Czuł się jednocześnie żałośnie i wspaniale. Był jak małe, zagubione dziecko, któremu pokazano coś, czego nigdy nie będzie mogło mieć. W jego przypadku, to nie było „coś”. To była ona. Ona. Zobaczył ją raz i wiedział, że na cokolwiek od tej chwili spojrzy, będzie brakowało mu widoku jaki ujrzał na tym ciemnym strychu. Tych ruchów, tych czarów. Tej esencji wszystkiego, co wydawało się być pięknem.
Przez następne dni nie chodził na strych. Jednocześnie wiedział, że musi tam iść, i obawiał się tego. W końcu jednak pragnienie przezwyciężyło lęk i niepokój. To była potrzeba, to był głód… Głód piękna. Jej piękna i piękna jej ruchów…
Potem chodził tam częściej, jeszcze częściej. Nadal siadywał w tym samym miejscu i myślał, dużo myślał. Tyle, że teraz myślał głównie o niej, niemalże wyłącznie o niej…, a potem chował się i czekał na jej nadejście.
Czasem nie przychodziła wcale. Czasem wchodziła, rozglądała się, siadała w kącie, podobnie jak on, jakby na coś czekała, ale w końcu odchodziła, zrezygnowana. Najczęściej jednak przychodziła wieczorem, rozstawiała niewielkie lampki w losowych punktach poddasza i zaczynała tańczyć. Można by pomyśleć, że na najwyższym poziomie tej starej kamienicy, pod skośnym, nieszczelnym dachem, dokonywał się jakiś starożytny rytuał. I, kto wie, jak wiele w tym twierdzeniu byłoby prawdy? W końcu, czym, tak naprawdę, jest taniec?
Ciężko powiedzieć, jak wiele dni upłynęło mu w wyczekiwaniu na nią Podziwianiu jej ruchów. Delektowaniu się nimi. To, co czuł, mogło być miłością, ale był zbyt nieśmiały, aby użyć tego słowa, a już na pewno, by wypowiedzieć je na głos. Choćby przed samym sobą.
Obserwował ją pozostając w ukryciu, podczas gdy ona, nieświadoma sytuacji, nieświadoma swojej jednoosobowej widowni, pokazywała swój talent, sprowadzała na ziemię kawałek nieba.
I to była jedna z takich chwil. On siedział, jak zawsze, skulony w cieniu, z wytęsknie-niem. Mimo czasu, nic z tego nie stało się dla niego rutyną. Wciąż przeżywał to tak samo mocno, z taką samą radością. Wciąż wyczekiwał.
Nadeszła, delikatnie uśmiechnięta i tak onieśmielająco delikatna jak zawsze. Delikatna, choć Mateusz wiedział, że kryją się w niej niezmierzone pokłady energii, którym dawała upust tylko w tańcu…
Włączyła swoje lampki, choć było dość jasno i nie były jeszcze potrzebne. Usiadła na podłodze, podciągając kolana pod siebie i zdawała się nasłuchiwać.
„Czeka – pomyślał Mateusz. – Czeka, na tą niebiańską, nadnaturalną melodię, do której tańczy…”
Aż w końcu podniosła się, z wolna stawiała przed sobą stopy, coraz szybciej, z wyczuciem rytmu, który przenikał wszystko. Przy każdym jej wyskoku Mateusz chciał
-37-