Czekał w cieniu, między nieśmiałymi, żółtawymi promieniami słońca ujawniającymi unoszący się w powietrzu kurz. Czekał schowany, bez ruchu. Serce biło w szaleńczym podnieceniu, a on czekał dalej. Ciśnienie w uszach sprawiało, że nie słyszał nic. Były chwile, gdy zapominał oddychać i, dopiero po chwili, ból w piersiach przypominał mu o tej niezbędnej do życia czynności. Wdech, wydech. To wcale nie wydawało się być łatwe.
Pierwszy raz zobaczył ją przypadkiem.
On siedział spokojnie w swoim smutnym i pustym raju. Myślał. Słońce opadało coraz niżej za szybami maleńkich okienek, niczym olbrzymia ryba w oceanarium dla gigantów. Promienie słońca odpływały ze strychu, a powieki Mateusza opadały coraz niżej pod ciężarem zmęczenia. W końcu zasnął, uległ otaczającej go atmosferze zapomnienia.
Obudził się gwałtownie. Dostrzegł kilka niewielkich źródeł światła, małych lamp lub świeczek, które poprzez swoją obecność zdawały się jedynie potęgować mrok, niż rozświetlać wnętrze. Potem zobaczył ruch. Ruch intruza w jego królestwie. Ale jak? W jaki sposób ktokolwiek mógł się dostać do środka poprzez zamknięte od wewnątrz drzwi?
Mnogość cieni biegających po ścianach przytłoczyła go, otoczyła i opanowała. Skulił się w swojej kryjówce. Miał nadzieję, że nadal pozostał niedostrzeżony, sam, bezpieczny w ostatnim bastionie pośród utraconego raju.
Po chwili wybudzone ze snu oczy przyzwyczaiły się do panującej wokół ciemności i zaczęły wyraźniej dostrzegać kształty tak dobrze znanego miejsca. Dostrzegły też źródło cieni…
To był ruch, żywy ruch. Materializacja jego idei zrodzona przed chwilą ze snów Mateusza. Płynne drgania światła pośród ciemności, drzemała w tym jakaś przedwieczna magia. Choć nie mógł, wydawało mu się, że widzi… Lecz to, co widział nie mogło być prawdziwe. Ona nie mogła być prawdziwa. Przypominała dziewczynę w jego wieku, może trochę młodszą, ale nie mogła nią być. To była nimfa, wróżka, zagubiona królewna w jego królestwie. Dzieliła z nim ten strych, może sama była jego częścią, a on nie mógł oderwać od niej wzroku.
Chciał dostrzec każdy szczegół, zmuszał oczy do coraz większego wysiłku, chciał chłonąć jej zgrabne ruchy. Każdy krok wydawał się przemyślany, jakby cała armia mędrców z przekroju historii ludzkości (…Konfucjusz… Einstein… Siddharta… Platon…) spędzili wieczność planując każde drżenie jej mięśnia, kontrolując każde ścięgno prężące się pod skórą. Jednocześnie, choć wydaje się to być tak sprzeczne, każdy z tych ruchów wydawał się być spontaniczny i instynktowny, jakby dochodził z wewnątrz… lub z zewnątrz… a może z obu tych miejsc jednocześnie.
Ona tańczyła. Kimkolwiek była. Tańczyła. Mateusz nie był pewny, czy słyszy muzykę, czy to jego umysł sam gra w odpowiedzi na ten obraz, tworząc odwrotność wizualizacji: muzykę ilustrującą ruch. To nie miało znaczenia, był pewny, że ona słyszy muzykę… Nie, nie tylko ją słyszy, ale czuje ją całym ciałem, całą duszą. Mateusz rozumiał, że właśnie to był taniec, że przed nim malował się ideał piękna. Ta cudowna postać, której kształty rozmywały się w magicznych ruchach pośród cieni poddasza tej starej kamienicy, była w jakiś sposób odzwierciedleniem wszystkiego, o czym można śnić.
To, jak się poruszała, co robiła ze swoim ciałem, było po prostu nie do opisania. Widział, że wszystko to zmierza to do jakiegoś kulminacyjnego punktu i czuł, że nie może się go doczekać, choć wiedział też, że pewnie będzie oznaczało to koniec jej tańca, koniec jej ruchów.
I gdy opadła na kolana, przekonał się, że miał rację. To było niesamowite, ale dobiegło końca i odczuł wewnątrz pustkę. Brak. Niedobór. Potrzebę.
Gasiła po kolei wszystkie lampki, które znajdowały w różnych częściach pomieszczenia, i w pewnej chwili znalazła się zaledwie kilka metrów od Mateusza. Widział ją przez chwilę bardzo wyraźnie. Jego serce omal nie eksplodowało. Była tu, była obok i była
-36-