Konrad Knapek
W królestwie
Kasieńce –
– za to, że jest i za to, kim jest…
Były czasy, gdy uważał to miejsce za swoje. Myślał o nim tak, jakby było jego własnością. Jakby było jego królestwem, gdzie nikt inny nie miał wstępu. Przychodził tam popołudniami, otwierał starym kluczem skrzypiące drzwi. Wdychał przesiąknięte kurzem powietrze, przecinając mgliste strumienie pomarańczowego światła wpadające do środka poprzez małe okienka w dachu.
Kiedy tam wchodził, przenosił się do własnego świata. Gdy był młodszy przychodził tam, by się bawić. Czasem przynosił ze sobą stosy metalowych samochodzików i urządzał wyścigi na olbrzymie dystanse, wyścigi, które był w stanie ukończyć tylko on sam. Czasem był rycerzem, czasem żołnierzem, a czasem szeryfem strzegącym spokoju w bajecznym westernowym miasteczku z dziecięcego snu.
Z czasem, gdy wyrósł z zabaw, przychodził tam myśleć. Nadal pozostawał we własnym, może nieco dojrzalszym świecie. Siadał w kącie, oparty o jedną z belek podtrzymu-jących strop. Nieszczelny dach wpuszczał krople deszczu.
To był tylko strych. Strych w starej kamienicy, w której mieszkał od urodzenia. W budynku nigdy nie mieszkało wiele dzieci, ale on czułby się samotny nawet, gdyby były ich tam setki. Nie czuł się dobrze w ich towarzystwie, zamykał się w sobie. Jedni mówili, że jego wyobraźnia to błogosławieństwo, on z perspektywy czasu widział w niej przyczyny swojego strachu przed światem.
Ten stary strych, to jego królestwo, ten jego dom, to miejsce… zdawało mu się czasem żyć swoim własnym życiem. Przyciągało go swoją aurą, zapraszało, dlatego wciąż tam przychodził, dlatego wciąż spędzał tam wiele godzin. Czuł jakby to wszystko było mu przeznaczone, że to nie mógł być zbieg okoliczności…
Poddasze nie było używane przez nikogo od lat. Stary zamek zardzewiał i wydawało się, że wszystkie klucze zaginęły. Nikt się nimi nie martwił, nikt ich nie szukał. Nikt nie musiał, jeden z kluczy znalazł się sam i trafił w ręce małego Mateusza.
Znalazł go przypadkiem, w kącie pokoju, za starymi meblami, które musiały spędzić tam wieczność. Znalazł go i coś mu podpowiedziało, że ten klucz otworzy właśnie te drzwi. Te zamknięte drzwi. I faktycznie, pasował do zamka i, choć z trudem, obrócił się w nim, a nowoodkryte królestwo stanęło przed Mateuszem otworem.
Nie zapraszał tam nikogo. On był tam królem. On władał tym miejscem, on i tylko on. Brudne deski, wilgotne stropy, zapach nieświeżego powietrza, zbyt długo zalegającego między ścianami. Wszystko to było jego.
Tak przynajmniej mu się wydawało.
W czasach, gdy było to jego miejsce samotnych zabaw, zwykle spędzał na strychu kilka popołudniowych godzin. Gdy zdawał sobie sprawę, że jest tam już zbyt długo, zbierał swoje zabawki i wracał do domu, nie mówiąc nikomu gdzie był. Miejsce miało pozostać tajemnicą. To właśnie było najbardziej ekscytujące, to właśnie miało w sobie magnetyczną zdolność przyciągania. Tajemnica. Sekret.
Przyszła jednak chwila, kiedy wiele się zmieniło. Po kilku latach zabaw, gdy miejsce stało się raczej jego świątynią, miejscem przemyśleń zbuntowanego nastolatka nadeszła chwila, gdy zyskał nowy powód by odwiedzać strych. Odkrył nowy strumień energii przyciągający go tam z niemalże hipnotyczną mocą. Czuł delikatny dreszcz ekscytacji na ramionach, gdy wabiony tym tajemniczym uczuciem wchodził na górę, otwierał drzwi z tym samym charakterystycznym zgrzytem, który nie stracił żadnego ze swoich walorów przez te lata. Wchodził tam i czekał.
-35-